Coraz częściej dopada mnie rozkmina, czy rzeczywiście tak trudno jest być obecnie debiutantem? Z jednej strony tak, bo taki ktoś jeszcze nie wyrobił swojego gustu, a do tego jest bardziej podatny na wizje innych, niż swoją, autorską. Z drugiej jednak strony nie można mieć wobec niego oczekiwań, co może się przełożyć na większą chęć do muzycznych eksperymentów. Warto mieć też na względzie różnice na konkretnych rynkach.
Wydaje mi się, że w Polsce wiele łatwiej o udany debiut, niż artystom zagranicznym. Być może to kwestia polskiej perspektywy, kto wie. Nie zmienia to jednak tego, że debiut MAS, czyli Magdaleny Skorupskiej, nie przyszedł tak zupełnie znikąd. Pierwsze kroki postawiła już w roku 2015, kiedy to wydała epkę The Girl. Zanim się jednak o tym dowiedziałem, zupełnie przypadkiem sięgnąłem po Straty, nie spodziewając się tego, co usłyszałem. Te osiem lat były niezbędne, aby ten debiut tak właśnie brzmiał.
MAS 'owe brzmienie
Straty to ogromny zysk dla fanów polskiej muzyki. Choć nie jestem wstanie powiedzieć wprost na czym polega urok tego albumu, nie mogę wyjść z podziwu dla jego dźwięków. MAS przygotowała dla nas bogatą w emocje i świetne melodie podróż. Pomimo braku większej narracji, fajnie było w nią wyruszyć, wsłuchując się w tą nieco nostalgiczną opowieść o trudach ludzkiego życia. Nie jest to jednak słyszalne na pierwszy dźwięk w uchu, bo Straty to krążek, który wodzi za nos przyjemnymi dla niego nutami. Tym sposobem nie mam poczucia obcowania z muzyką, który chce mnie wbić w ziemię – prędzej zainspirować do refleksji nad swoimi stratami.
Co budujące, Straty mógłby być dziełem Krzysztofa Zalewskiego, Błażej Króla czy nawet bliżej nieokreślonej gwiazdy zagranicznych scen. MAS w ogóle nie daje mi odczuć, że jest tu nowa i nie wie czego oczekuje od swojej twórczości. Po prawdzie jej kolejne albumy mogą nie być już tak intrygujące, jednak nad tym będę się rozwodzić jak już powstaną. Póki co, czuje się zaskoczony twórczą dojrzałością Strat, choć te nie są wolne od pewnych problemów natury technicznej.
To, co najlepsze – to, co najgorsze
Muzycznie, Straty orbitują w przestrzeni alternatywnego popu, gdzie za ich inspiracjami stoi klasyczny rock, klimat bluesa i elektronika rodem z lat 80. XX wieku. Fakt – nie brzmi to szczególnie innowacyjnie, jednak MAS niezwykle umiejętnie czaruje mnie swoją interpretacją tych dźwięków. Fajne jest też to, że każdy utwór ma w sobie coś charakterystycznego – jedna nutka czy riff i wszystko zdaje się być czymś zupełnie nowym. Ponadto, głos MAS dodaje swym piosenkom tej szczególnej tęsknoty, zaś ambientowe aranżacje marzycielskości. Co zaś tyczy się jej tekstów, ta potrafi napisać popową piosenkę, która nie jest tandetna ani przesadnie ckliwa – szczerze doceniam.
Mam jednak poczucie, że im dalej w las, tym Straty gubią swój dynamizm. To, co intrygowało na początku, na końcu nie miało już takiej siły. Być może to kwestia produkcji, albo po prostu moich osobistych preferencji. Pomimo, że Straty to w zasadzie nieco ponad 40 minut muzyki, jego końcowe minuty dają mi poczucie niepotrzebnego rozciągnięcia czasu, a szkoda.
Straty nie niosą za sobą słabych momentów – raczej te przeciętne, które kryją w sobie potencjał na coś lepszego. W zasadzie każda piosenka kryje w sobie tą niesamowitość, choć czasami trudno to dostrzec. Na przykład takie Śnię zdecydowanie zasługuje na więcej, bo 140 sekund to dla mnie zdecydowanie za mało, aby wystarczająco oszalał na jego punkcie. Ogromny przyjemność czerpałem też z Przytul – magiczny i eteryczny. Z drugiej strony stoi Miłość – enigmatyczna i pociągająca. Dziękuję zaś zaczyna się wprost niesamowicie, żeby z każdą kolejną nutą roztaczał wokół mnie tą niezwykłą atmosferę.
MAS na pewno ma coś w sobie, a jej debiutancki album jest tego emanacją. Gdyby nasze straty były takie jak te Straty, z pewnością świat byłby piękniejszy. Doceniajmy naszych lokalnych debiutantów, bo naprawdę jest za co, tym bardziej w przypadku MAS.