Bardzo ludzki zachód. Beyoncé – COWBOY CARTER (Recenzja #212)

Wizerunek Beyoncé promujący album COWBOY CARTER

YEE-HAW! Beyoncé, a my razem z nią, ruszamy na dziki zachód. „COWBOY CARTER” czerpie pełnymi garściami z muzyki country. Jednak czy daje coś w zamian?


Solowa kariera Beyoncé trwa w zasadzie tyle samo, co moje świadomie zachwyty nad wszelaką muzyką. Wychodzi zatem na to, że to już 20 „wspólnych” lat. Początkowo nie byłem jej fanem, wraz z Beyoncé (2013) stałem się niemalże wyznawcą, żeby dzisiaj być dość zaangażowanym obserwatorem. Co to znaczy? Tyle, że doceniam jej poczynania, choć personalnie przestały stanowić tak kluczowy składnik mojego muzycznego menu.

RENAISSANCE jednak całkiem często gościł na mojej playliście. Wraz z każdym kolejnym przesłuchaniem, robił na mnie coraz większe wrażenie. Wracając do jego recenzji, urocze jest to, że sądziłem, że ludzie przestaną się nim zachwycać. Nie wiedziałem wtedy jeszcze o przyszłej trasie koncertowej… Nie zmieniło to jednak tego, że do COWBOY CARTER również podszedłem z rezerwą. Czy słusznie? Chyba niekoniecznie.

Beyoncé – kowbojka z duszą?

Chciałbym powiedzieć, że COWBOY CARTER to najlepszy album w karierze Beyoncé. Powstrzymują je jednak przed tym dwie rzeczy. Po pierwsze to, że wszystkie trzy jej poprzednie albumy (nie licząc The Lion King: The Gift) były tymi najlepszymi. Po drugie, długość, która nie ułatwia jego doświadczania. Pytanie jednak czego my właściwie doświadczamy?

COWBOY CARTER z ogromną klasą przypomina, że muzyka, w tym przypadku country, nie byłaby tym, czym jest, bez czarnoskórych twórców. Co ważne, nie jest to stricte album country, we współczesnym, głównie białoskórym obliczu tego słowa. Tak jak w przypadku RENAISSANCE, jest to oda, list miłosny do nurtu muzycznego, nie przejmując się samozwańczymi purystami gatunku. Beyoncé po prostu tworzy, a COWBOY CARTER jest tego namacalnym efektem.

Co jednak wyróżnia ten krążek od swoich poprzedników, to autentyczność. Mam wrażenie, że Beyoncé jak nigdy włożyła w ten projekt swoje personalne emocje, nie pozując na wielką divę, jaką oczywiście jest. COWBOY CARTER jest niezwykle personalne dla swojej autorki i w wielu momentach da się to wyczuć. Stąd myśl, że to rzeczywiście najlepszy album Beyoncé w karierze, bo w tak autentycznej wersji jeszcze nie mieliśmy przyjemności jej poznać.

Etos kobiety Teksasu

Jak już wspomniałem, COWBOY CARTER nie jest stricte albumem country. Jeśli spodziewaliście się, że Beyoncé stanie się nagle Blakem Sheltonem czy Taylor Swift z roku 2006, zmieńcie oczekiwania. Na pewno jest to album Beyoncé, gdzie wszystko miesza się ze wszystkim i to z dużą korzyścią dla każdego z nas. Pop, r&b i hip-hop okraszone klasyczną gitarą rzeczywiście zyskują ten amerykański sznyt bezkresnych pól. Co niezmienne w przypadku muzyki Beyoncé, wszystko jest fantastycznie wyprodukowane, przez co mogę bez pamięci zanurzyć się w tych wyjątkowych dźwiękach.

Jeśli zaś chodzi o motywy przewijające się w tekstach, chyba nigdy Beyoncé nie była tak bliska ludzkim emocjom. Nie brakuje tu opowieści o dorastaniu, macierzyństwie i wielkiej miłości. Znalazła się też chwila komentarza na temat współczesnej popkultury. Wszechobecna pustka, którą trzeba wypełniać reinterpretacją tego, co zaczęło przestawać mieć znaczenie. COWBOY CARTER to czyni i jestem z tego powodu pod jego całkiem sporym wrażeniem.

To, co najlepsze – to, co najgorsze!

Wspomniałem, że COWBOY CARTER jest za długie, przynajmniej dla mnie. Moim zdaniem album ten spokojnie mógłby obejść bez utworów BODYGUARD, JUST FOR FUNRIIVERDANCE i II HANDS II HEAVEN. Nie są to złe numery, jednak gdy jest ich 27 (!!!), a de facto 19, w zupełności te cztery mogłyby pozostać na półce.

Zupełnie inne uczucia dażę do chociażby takiego AMERICAN REQUIEM – jeden z najważniejszych utworów w karierze Beyoncé i na pewno w muzyce ostatnich kilkunastu lat. Podobny wajb wyczuwam przy YA YA oraz TYRANT, będąc idealnymi na letnie potańcówki. Nie sposób też nie docenić PROTECTOR, który cudownie opowiada o rodzicielskich miłości. Pozytywnie zaskoczył mnie utwór LEVII’S JEANS z udziałem Post Malone’a oraz BLACKBIIRD, a TEXAS HOLD ’EM też fajne.

Nie mam wątpliwości, że Beyoncé robi co chce, jeśli chodzi o muzykę. Jednak COWBOY CARTER zdaje się nie być tak wykalkulowany, jak jej pozostałe krążki sprzed przełomowego Beyoncé. Nie jest to mój album wszechczasów, ale niesie za sobą szczególną ponadczasowość, którą naprawdę warto docenić. Ruszam zatem na zachód, nowy zachód.

Podziel się tym artykułem

Opublikowano:


Kategoria:



AUTOR