Cały ten blichtr. Lady Gaga – The Fame (Recenzja #188)

Czy istnieje album, który zmienił oblicze światowej muzyki XXI wieku? Zaskakująco sporo, a jednym z nich jest The Fame. Od czasu jego wydania, nie tylko Lady Gaga zmieniła trajektorię swojej kariery, ale i całego ówczesnego showbiznesu.


Kto by pomyślał, że 19. sierpnia minie równo piętnaście lat od premiery The Fame… W Kanadzie, ale jednak. Ja na pewno nie, tym bardziej, że czuję jakby to było zaledwie wczoraj. Tym bardziej niektórzy mogą być w szoku, bo Lady Gaga wcale nie stała się gwiazdą z dnia na dzień, nawet w jej rodzimych Stanach Zjednoczonych. Gdy Just Dance leciało na kanale muzycznym Viva Polska, próżno było szukać nakładki z imieniem jego wykonawczyni. To tylko podsycało moją natychmiastową fascynację tą ekscentryczną blondynką.

Nie pamiętam kiedy i jak zdobyłem swój egzemplarz The Fame. Pamiętam jednak doskonale jak go codziennie katowałem na swoim radiu, a potem komputerze. Nie jest to jednak nic szczególnego, gdy to jedyna płyta jaką się ma, a platformy streamingowe w zasadzie jeszcze nie istniały. Pomimo tego sentymentalnego wymiaru, w pewnym momencie przestałem do niego wracać i to zupełnie bez powodu, po prostu. Dlatego z jeszcze większą przyjemnością opiszę The Fame z perspektywy piętnastu lat od jego premiery.

Lady Gaga udawała, aż się jej udało!

The Fame bez wątpienia jest jednym z najlepszych debiutanckich albumów, jakie świat miał przyjemność usłyszeć. Lady Gaga dosłownie sprzedała nam fantazję na temat życia sławnych i bogatych w czasach finansowego kryzysu. Kasy w bród, imprezy do samego rana, seks bez zobowiązań, czysta ekstaza. Eskapizm pełną parą, nic więc dziwnego, że zyskał taką popularność i to nie tylko z powodu swojej jakości.

Jestem prawie pewien, że Lady Gaga tego nie planowała, ale The Fame znalazł się w idealnym momencie historii. Trudne czasy powodują, że ludzie potrzebują ulgi, a ta muzyka to daje i to z nawiązką. Dodajmy do tego autentyczność Gagi, która sama żyła imprezowym życiem, wyobrażając sobie jak to jest być sławną, zanim się to realnie stało. Zresztą kto sobie nie marzył czasem jak to jest żyć z poczuciem, że nie muszę harować jak wół, żeby przeżyć do pierwszego?

Na tym właśnie polega sukces tego krążka – The Fame to nie tylko fantazja, ale i przewrotna obietnica tego, co można osiągnąć. Może i śmiejemy się z przywilejów sławy, jednak wielu z nas chętnie by z nich skorzystało przy pierwszej możliwej okazji. Czy to nie ironiczne, że te pogardzane atrybuty popularności są równie często pożądane przez te same osoby? Kto więc się śmieje ostatni, kiedy pod nosem podśpiewujemy jakie to fajne być sławnym? Lady Gaga czy jednak my?

Absolutnie niepodrabialny!

Co niesamowite, The Fame nawet na dzisiejsze standardy wyróżnia się dość nietypowymi inspiracjami oraz ich implementacją. Delikatność i subtelność disco, zmieszana z elementami glam rocka, opływające w duchu jazzowej inspiracji oraz musicalowej teatralności. Oczywiście do tego wszystkiego dodajmy elektroniczną produkcję – nie jest to jednak EDM, a coś bliższego radiowemu wydaniu popu. Niemalże disco XXI wieku i w zasadzie taki też utrzymuje klimat przez znaczącą cześć albumu. Nie znam drugiego takiego krążka, co też pokazuje, że chyba nie było odważnych na podrobienie The Fame przez te piętnaście lat.

Jak wielu z nas pewnie pamięta, Lady Gaga była wielokrotnie krytykowana za styl pisania swoich piosenek. Co by jednak nie mówić o ich prostocie, te są jakieś – przekaz jest jasny. Chcemy sławy, chcemy kasy i chcemy przywilejów. Na to wszystko nakłada się ten nonszalancki głos Gagi, nie muszący wykrzykiwać swoich potrzeb. Rzecz jasna nie jest to ten sam głos, który znamy dziś, ale świetnie dodaje The Fame nieco zlewczego charakteru.  

To, co najlepsze – to, co najgorsze

Nie będzie wielkim zaskoczeniem, że The Fame podoba mi się od początku do końca. Brak tu utworu, która nie zasługuje na uwagę, albo po prostu kiepski. Nie mam jednak czasu, żeby pisać o wszystkich z nich – spróbuję więc powiedzieć coś o tych naprawdę najlepszych.

Zacznę od singli. Just Dance nie ma sobie równych – piosenka zmieniła nie tylko życie Gagi, życie wielu jej przyszłych fanów, ale i całego muzycznego biznesu. Uwielbiam też Paparazzi i Lovegame, które hipnotyzują mnie swoją inspirowaną R&B melodią. Pomimo, że Beautiful Dirty Rich był tylko singlem promocyjnym, nie ma drugiej tak seksownej i porywającego przeboju jak właśnie ten – mój personalny ulubieniec.

Co tyczy się pozostałych utworów, tytułowy The Fame świetnie reprezentuje klimat całego albumu swoją lekką melodią. Summerboy i Disco Heaven również wyróżniają się lekkością, jednak to ich ekstatyczna energia mnie to nich przyciąga. Jakże bym mógł zapomnieć o Brown Eyes, jedynej balladzie na krążku. Pod wieloma względami wyjątkowy, który powstała jeszcze zanim jeszcze świat sławy pochłonął Stefani do reszty.

Podsumowując…

Nie mam wątpliwości, że The Fame zapisał się złotymi zgłoskami w historii współczesnej muzyki, czyniąc Lady Gagę pierwszoligową gwiazdą. Jednak sukces tego albumu to nie tylko single, ale wszystkie budujące go piosenki oraz jego motyw przewodni. Być może nie jest najlepsze dzieło Gagi w karierze, ale otworzył dla niej wiele drzwi, co czyni go niezwykle ważnym, również dla jej fanów.

Podziel się tym artykułem

Opublikowano:




AUTOR