Jak to się mówi, czas zapierdala. Dziesięć lat temu Margaret była na szczycie polskich list przebojów, z nadzieją na prawdziwą międzynarodową karierę. Na szkodę dla polskiej ambicji, z każdym rokiem Małgorzata Jamroży odsuwała się od komercyjnego sukcesu, na rzecz znalezienia swojego stylu głosu. Tym sposobem świat poznał Gaję Hornby, stając się też nazwą dla jej niezależnej wytwórni.
Przyznam, że dekadę temu Margaret była dla mnie objawieniem, bo single miała fenomenalne. Takiej muzyki w Polsce brakowało i brakuje nawet dziś. Ciężko u nas o bezpretensjonalny pop, skupionym na zaraźliwym tanecznym bicie i treści, niczym fantazji nastolatka na temat dorosłego życia. Kiedy rok temu usłyszeliśmy Tańcz Głupia, Polacy stwierdzili chyba, że Maggie postanowiła wrócić do swych korzeni wraz z Siniakami i cekinami. Cóż więc mogłem zrobić innego, jak sprawdzić, czy okazało się to prawdą.
Margaret posypuje siniaki cekinami?
Sądziłem, że Siniaki i cekiny będą miały mi więcej do zaoferowania. Doceniam fakt, że album rzeczywiście został podzielony na dwie części. Mimo tego, nie jestem wstanie nazwać go dziełem bardzo dobrym. W kontekście wszystkich siedemnastu utworów, Margaret powędrowała bezpieczną ścieżką, bo stanowi pocztówkę z przeszłych wcieleń Maggie, wpisując je w trendy sprzed roku, dwóch. Nie jest to kopia jeden do jeden, w kontekście tego tworzyła dekadę temu, ale nie ma to też w sobie czegoś szczególnego porywającego.
Mam poczucie, że Margaret chciała zrobić z sprawą tego albumu wszystko, aby zadowolić wszystkich. Jak wiadomo, nigdy ten sposób tworzenia nie daje zamierzonych efektów. Problem mam również z faktem, że nie dostrzegam emocjonalnego związania Maggie z Siniakami i cekinami. Nie zaprzeczam, że są w nim zawarte jej doświadczenia i wizja artystyczna, ale de facto te utwory mógłby wykonać ktokolwiek. Mało tego, taki Bynajmniej jest po prostu kopią utworu Don’t Start Now. Nie jest źle, ale czuję zdecydowany niedosyt.
Na parkiet czy do domu?
Gdyby Siniaki i cekiny nie oglądały się tak bezrefleksyjnie na lata 80. i 00., być może byłaby szansa na nieco ambitniejszy projekt. Nie twierdzę, że był to pomysł, który nie ma szansy powodzenia. Jednak w przypadku Margaret, nie jest to szczególnie natchniona inspiracja, bo też nie uczyniono z niej czegoś oryginalnego w kontekście jej muzyki. Mimo wszystko jest to porządnie wyprodukowany album. Żadna nuta nie kuje w uszy, a wręcz potrafi cieszyć. Gdyby poleciało w radio albo na jakiejś imprezie, nie miałbym problemu do tego potańczyć.
Treściowo jak już wspomniałem, nie mam poczucia, żeby Margaret w pełni oddała się swym nowym piosenkom. To, o czym opowiada raczej nie zaskakuje, choć jak w przypadku samej melodii, jest to przyjemne w odbiorze. Myślę, że na niekorzyść Siniaków i cekinów działa też rozdarcie Maggie między językiem angielskim i polskim. Nie widzę w tym żadnego celu, poza tym, że tak wyszło przy tworzeniu danych numerów.
To, co najlepsze – to, co najgorsze!
Jeśli miałbym wybierać, bardziej zainteresowały piosenki tworzące „siniaki”. Nie oznacza to jednak, że „cekiny” są gorsze, bo spodobały mi się tam Wyłącz Internet oraz Miłego Lata. Lekkie taneczne piosenki, które w swojej prostocie sprawiają sporo przyjemności.
Pierwsza połowu zaskoczyła mnie zaś otwarciem, czyli Daleka Północ. Świetnie wyprodukowany numer, idealnie pokazując, że nawiązywanie do lat 80. może uczynić współczesny numer ciekawym pod względem klimatu. Tańcz Głupia oraz Mała Ja również cieszą, a w szczególności ten drugi, bo Margaret ma coś w nim do powiedzenia. Zaś najlepszą anglojęzyczną propozycją jest Medicine, a to ze względu na swój zaraźliwy taneczny bit.
Podążając za tytułem tej recenzji, Siniaki i cekiny są nawet fajne, ale mam bardzo sporo ale do dodania. Na pewno nie można odmówić Margaret chęci stworzenia albumu o jasnym motywie przewodnim. Tak jak życie bywa ciężką walką, z której można wyjść z siniakami, są też chwile chwały i blasku. Album do słuchania, ale…