Szklana cebula? Taylor Swift – The Tortured Poets Department (Recenzja #214)

Wizerunek Taylor Swift promujący jej album "The Tortured Poets Department"

Stało się! Napisałem coś o Taylor Swift, a dokładnie o jej najnowszym albumie „The Tortured Poets Department”. Jednak nie jestem pewien, czy pozytywnie.


Ostatni raz, kiedy realnie interesowałem się twórczością Taylor Swift, wydała swój ósmy studyjny album Lover. Było to długich pięć lat temu, a jej kariera od tamtego czasu sięgnęła absolutnych wyżyn. Chyba nikomu w XXI wieku nie udało się pobić tylu muzycznych rekordów, w tak krótkim czasie i z taką łatwością. Dla mnie jednak był to czas, gdy obserwowałem to wszystko z dość dużym dystansem. Dlaczego?

Zastanawiając się nad tym przy okazji recenzji The Tortured Poets Department, Taylor Swift stała się dla mnie George R. R. Martinem muzyki pop. Jej twórczość jest już tak wielowątkowa i przepełniona easter eggami, że nie sposób mi było za tym nadążyć, to raz. Dwa, może to tylko ja, ale wydaje mi się, że sama muzyka zeszła na ciut dalszy plan, na rzecz wspomnianych już smaczków. Punkt trzeci to wspierający fani, których już w 2019 Taylor miała tyle, że nie musiałem dokładać do tego jeszcze swojej cegiełki.

Stąd też myśl, że być może lektura The Tortured Poets Department coś zmieni w moim postrzeganiu Pani Swift. Okazało się, że nie. 

Taylor Swift o sobie samej

The Tortured Poets Department nie jest prostą przyjemnością. Aby realnie zrozumieć jego treść, trzeba mieć jakieś pojęcie o życiu i dotychczasowej twórczości Taylor Swift. Oczywiście, nie ma w tym nic złego. Jednak dla osoby, która poszukuje ciekawej melodii i / lub inspirującej historii, Taylor według mnie tych potrzeb nie wypełnia.

Graniczy niemalże z cudem, żeby ciekawie stworzyć album z szesnastoma, a de facto 31 (!!!) piosenkami, które w zasadzie niczym się od siebie różnią, ani muzycznie, ani treściowo. Jak jednak widać, Pani Swift ma dużo do powiedzenia, żeby nie powiedzieć, że za dużo. Jednocześnie mam poczucie, że nie są to rozważania młodej kobiety na temat miłości, czy swoich trudnych uczuć. Bliżej temu wszystkiemu do melodramatycznej opowiastki, którą snuje przede mną jakaś nieznajoma mi kobieta, napotkana na pobliskim przystanku.

Doświadczanie TTPD jest z jednej strony dość nużące, a z drugiej konfundujące, bo w zasadzie nie wiem czego słucham. Zapewne to kwestia wspomnianych już smaczków, które fani odkrywają z ogromną namiętnością, a dla mnie są pozbawione większego znaczenia. Taylor Swift lubi numer 13, lecz czy coś to znaczy w kontekście jakiegokolwiek komentarza? Wydaje mi się, że nie. Tym bardziej czuję zawód, bo Taylor potrafi budować świat swojej twórczości i nie śmiem temu przeczyć. Szkoda tylko, że w kontekście sztuki pozbawionej clou.

Może coś nowego?

Co prawda Midnights słuchałem dosłownie trzy razy, mam wrażenie, że względem TTPD jest do niego całkiem podobny. Dlatego też skłaniam się ku wizji, że Taylor Swift na tym etapie kariery postanowiła iść w ilość, a nie jakość swoich piosenek.

Przede wszystkim objawia się to w samej produkcji. The Tortured Poets Department zupełnie nie przywiązuje uwagi do swoich dźwięków. Stąd też trudno mi nawet wskazać na ich inspirację. Ni to pop, ni to rock. Trochę elektroniki, a trochę akustycznego grania. Nie jest to jednak przejaw eklektyczności tego albumu, a właśnie braku potrzeby większej dbałości o melodię.

Stąd też naturalnie uwagę kieruję ku liryce, jednak ta nawet nie liczy na moje zrozumienie. Powiedziałbym wręcz, że jest tak skupiona na opiniach i uczuciach Pani Swift, że nie daje słuchaczowi przestrzeni do znalezienia czegoś dla siebie. Bliżej temu wszystkiemu miejscami do, nomen omen, poetyckiego periodyku plotkarskiego, niczym w serialu „Bridgertonowie”.

To, co najlepsze – to, co najgorsze!

Będąc absolutnie szczerym, The Tortured Poets Department jest idealnie przeciętny. Co jednak działa na jego plus, z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz łatwiej mi było docenić i zrozumieć jego wybory. Na pewno nie są to wybory, które określiłbym jako genialne, ale zdają się autentyczne dla samej Taylor.

Jeśli miałbym wskazać na piosenki, które wywarły na mnie największe wrażenie, to byłby to Fortnight, But Daddy I Love Him, Florida!!!, Who’s Afraid Of Little Old Me? oraz I Can Do It With A Broken Heart. Zacznę od tego ostatniego, który rzeczywiście jest czymś nowym w twórczości Pani Swift. Szkoda tylko, że możemy go doświadczyć dopiero przy końcu tego albumu. Co tyczy się duetów, oba wypadają ciekawie, jednak to Post Malone bardziej mnie zaskoczył. Zresztą już przy Beyoncé pokazał, że w jego twórczości zaszło sporo zmian. But Daddy I Love Him zaś jest świetnym dowodem na to, że Taylor potrafi opowiadać historię i to niekoniecznie na swój temat. Wyróżniłem również Who’s Afraid Of Little Old Me?, bo dostrzegam tu inne emocje, niż na reszcie TTPD.

Gdyby The Tortured Poets Department stworzył ktoś inny, nie sądzę, żeby był tak szeroko dyskutowany i doceniony. Taylor Swift nawet nie zbliżyła się do swych najlepszych kompozycji, mocno trzymając się etosu naczelnego tekściarza USA. Czy jeszcze kiedyś Pani Swift stworzy po prostu album z fajnymi piosenkami? Być może przy tym trzynastym…

Podziel się tym artykułem

Opublikowano:


Kategoria:



AUTOR